W dniach 1-7 grudnia obchodzimy Międzynarodowy Tydzień Autyzmu .
Jak było u nas, jak się zaczęło,”znikanie” Kubusia ; fragment z książki „Autyzm Chaotyczny Taniec Umysłu”
Pewne rzeczy w życiu, nim jeszcze zdążymy się do
nich przyzwyczaić, zmieniają się w czasie krótszym
od jednego krzyku.
Paulo Coelho Alchemik
Moja refleksja
Okres od września 2006 do lutego 2007 roku był huśtawką
emocji — chwil bardzo trudnych przeplatanych
z uczuciami szczęścia, które wnosił Kubuś. W tym czasie
odprowadzałam „na drugi brzeg” moją ciężko chorą mamę.
Jej światło gasło cichutko… Najdroższe serce matki za czas
jakiś miało przestać bić. Rak trawił jej organizm. Zaczęła
swoją walkę w 2004 roku — diagnoza, osłabienie i przykucie
do łóżka już na zawsze.
Mieszkaliśmy razem. Tato odszedł nagle w 1997 roku,
zostawiając przeogromny ból i dziwną pustkę. Mamę odprowadzałam
świadomie, towarzysząc jej na tym jedynym
szlaku, którym wszyscy będziemy kiedyś zmierzać.
Łączyłam pracę zawodową z opieką nad mamą. Nie
czułam zmęczenia — to wszystko jakoś się zazębiało. Balsamem
dla mojego rozdartego umysłu był właśnie Kubuś.
Tracąc jedno „serce” wiedziałam, że bije malutkie jeszcze
serduszko mojego wnuczka.
Moja mama została prababcią. Uśmierzanie bólu silnymi
lekami i morfina nie pozwalały jej realnie postrzegać
rzeczywistości. Opowiadałam jej co dnia o naszym maluszku.
Widziała dzieciątko. Zdążyła dotknąć aksamitne ciałko
niemowlaczka, słyszała jego gaworzenie i płacz. Po swojemu
cieszyła się naszym szczęściem.
To było bardzo długie pożegnanie przepełnione dziwnym
lękiem w oczekiwaniu na ten ostatni oddech. 21 lutego
2007 roku mama zamieszkała w Domu Ojca. Rana
w sercu nigdy się nie zabliźni. To była miłość tak potężna —
moja do matki, mamy do mnie…
Pustkę po jej odejściu wypełniał głos Kubusia. Miałam
więcej czasu na przebywanie z nim. Łzy tęsknoty za mamą
stawały się mniej słone, policzki nie szczypały tak bardzo,
kiedy w pobliżu był on, Kubuś. To dziecko, nieświadomie
jeszcze, pozwalało mi na zebranie sił, poukładanie myśli
i tworzenie kolejnego rozdziału życia. Rok 2007 i początek
2008 to „łapanie oddechu”. Odliczałam godziny do spotkania
z wnuczkiem. Witał mnie zawsze szczerym uśmiechem,
wyciągał rączki i wtulał się we mnie.
Dzieci często przywoziły Kubusia na weekend. Pewnie
byłam bardzo zaborcza. Radości z pobytu wnuczka pragnął
równie mocno dziadek, ciocia i wujek. Uwielbiałam trzymać
wnuka na kolanach, mocno przytulać do siebie, czuć
to ciepło dziecinne. Takie niewinne i dla mnie jedyne. Nuciłam
cichutko kołysanki, opowiadałam bajeczki, choć pewnie
ich sensu nie rozumiał. To nic… Ja wierzyłam, że rozumie.
Gdy zasypiał na moich kolanach, przenosiłam go do
łóżeczka. Stałam przy nim jeszcze długi czas, wpatrując się
w Iskierkę. Snułam wtedy tyle planów. Obiecałam sobie, że
zapewnię Kubusiowi bajeczne dzieciństwo.
Maj — wiosna budzi rośliny, zwierzęta, ożywia też ludzi,
którzy jakby oddychają nowym, rodzącym się życiem.
Przez wiele lat i ja postrzegałam piękno przyrody właśnie
w maju. Zapach kwitnących kwiatów i wyraźne kolory natury
na chwilkę zasłaniała troski.
Maj w 2008 roku był inny. Moje samopoczucie było zmienne,
a do tego doszło zmęczenie i utrata masy ciała.
To wpływ adrenaliny po śmierci mamy, wiosenne zmęczenie
— usprawiedliwiałam samą siebie, stojąc przed lustrem
i obserwując zmiany w wyglądzie. Odzież robiła coraz
luźniejsza, ale to nic, oczywiście przejdzie. Słowa bliskich
i przyjaciół, które namawiały mnie do natychmiastowej
konsultacji z lekarzem, odbierałam niczym wrogie ataki.
Co oni chcą ode mnie? Samo przyszło, samo pójdzie. Starć
z medycyną mam naprawdę dosyć. Chcąc wyciszyć siebie
i zakończyć pouczania otoczenia, poszłam na kontrolne badania.
Wyniki nie były podobno zadowalające, wszystkie
parametry powyżej normy. Powtórka badań rozszerzona
o dalszą diagnostykę.
Pamiętam twarz pani radiolog, która robiąc mi USG
dyskretnie wpatrywała się w monitor. Rysował się na niej
wyraźny niepokój. Leżałam na kozetce i czułam, że robię
się maleńka. Pani doktor podała mi rękę, pomogła usiąść
i spojrzała na mnie. Chwilę milczała. Potem schwyciła moją
rękę i patrząc w moje, już wystraszone, oczy przekazała to,
co zobaczyła i co będzie dalej. Konieczna była dalsza diagnostyka,
wycinki z zagrożonych obszarów, które potwierdzą
„swoją siłę, ewentualny rozrzut komórek rakowych”.
Nie — pomyślałam — przecież to nie mnie dotyczy. Wróciłam
do domu milcząca. Dzieciom powiedziałam tylko, że
jeszcze trochę badań, dobiorą mi leki i będzie okej.
Kilka dni sam na sam z myślami było katowaniem psychiki.
Musiałam jednak kontynuować konsultacje. Powstał
wówczas problem, bo oczywiście dzieci nie opuszczały mnie
na krok. Kolejny lekarz, wycinki, czekanie… Potem następny
specjalista, znowu wycinki i w końcu diagnoza, przygotowanie
do operacji i zabieg. Powinnam już wyjaśnić dzieciom,
o co chodzi, ale nie chciałam, żeby były smutne. Nie
chciałam walczyć z chorobą. Zwyczajnie stchórzyłam. Miałam
w pamięci obraz zmęczonej chorobą mojej mamy i setki
pytań.
Brałam leki przygotowujące mnie do usunięcia „nieboraka”.
Zaczęłam oblekać się w płaszcz pokory, coraz bardziej
się w niego chowając. Wizyta Kubusia, jego śliczny
uśmiech i delikatne rączki, sprawiły, że mój skatowany
umysł przełamał się — nic mnie nie boli, jestem silna, zawalczę.
Tak zawalczę, że wygram. Postaram się dla wnusia,
dzieci i bliskich.
Droga do operacji była długa. W sierpniu nastał ten
dzień. Obudziłam się na chwilę… Żyję! Obok mnie czuwały
moje dwie córki, skupione pewnie na ruchu moich powiek.
Ból fizyczny przygasał, ale gorzej było z psychiką. Wycinki
pobrane w trakcie operacji miały zdecydować o moim
dalszym życiu. Przerzuty — tak czy nie? Czy „nieproszony
gość” został wyproszony z mojego organizmu? Dwutygodniowy
pobyt w szpitalu dni i powrót do domu. Jeszcze tylko
kilka dni i poznam dalszy scenariusz. Jest dobrze — potwierdziły
wyniki. Boże, dzięki, dzięki za wszystko, dostałam
nowe życie! Ból fizyczny łagodziłam lekami i co dnia
nabierałam sił.
Dzieci przygotowały uroczystą kolację na te moje odrodzenie.
Będzie już tylko lepiej, bo w życiu wszystko ma swój
jakiś głębszy sens. Nic nie dzieje się przypadkowo.
Pierwsze sygnały Kubusia
Cieszyłam się z przybycia wszystkich gości, jednak możliwość
utulenia Kubusia, to chwila, na którą najbardziej
czekałam. Dzwonek do drzwi. Wstałam jeszcze lekko skulona
z bólu. Serce łomotało niczym dzwon — mój Aniołek,
mój Skarb przyszedł.
Bukiet kwiatów był piękny, a za nim malutka główka
chłopczyka, mojego wnusia. Spojrzał na mnie bardzo
chłodno, przeszedł dalej całkiem obojętnie. O zwykłym buziaczku
nie było mowy. Tłumaczyłam sobie, że może dziecko
nie poznało mnie. Wyglądałam inaczej, byłam zmęczona
chorobą. Czar mojego świętowania prysł.
Przyglądałam się Kubusiowi cały czas, nie spuszczałam
z niego wzroku. Było mi przykro, że nie chce się przytulić
jak zawsze. Siedział skulony w kąciku, trzymał malutki
samochodzik w rączce, z boku leżała jedna kredka. Nie
reagował na nasze słowa. Był sam ze sobą. Córka podawała
mu ciasto, zjadał je jakoś mechanicznie. Malutki samochodzik
przesuwany był wzdłuż kafelek. Fugi przypominały
jakiś tor jazdy. Na zmianę kredka, samochodzik — przemieszczenie
na wprost, do tyłu. Przez te kilka godzin tylko
swojej mamie pozwolił na zmianę pampersa, nakarmienie
i napojenie. Pozostali byli jakby z boku, niewidoczni. Nie
padło z jego ust żadne słowo. Otaczała go cisza.
Prośby rodziców: Kubusiu, zrób babci przyjemność, powiedz
„baba” — nie docierały do niego. Ta uroczystość nie
była tak przyjemna, jak to sobie wymarzyłam. Narodziłam
się na nowo, ale zachowanie wnuka kompletnie mnie pogrążyło.
W trakcie tej wizyty zrodził się we mnie dziwny
lęk. Wszyscy wyszli, Kubuś nie podał mi nawet rączki. Moje
serce rozsypało się na drobne kawałki niczym zbity kryształ.
Nie spałam całą noc, rozmyślając.
W tygodniu kolejne odwiedziny dzieci z Kubusiem i identyczne
zachowanie — malutka zabaweczka ściśnięta w dłoni,
samotność z dala od stołu i cisza.
Pierwsza podjęłam rozmowę z córką. Wydaje mi się,
że Kubuś jest jakiś obcy — taki słowami przekazałam swoje
spostrzeżenia, nie chciałam urazić dzieci. Tak, mamo —
usłyszałam w odpowiedzi. — Nie chcieliśmy ciebie martwić,
ale Kubuś od trzech tygodni jest zupełnie innym dzieckiem.
Przestał mówić, nie reaguje na nasze słowa. Kiedy
chcę przytulić, często ucieka. Wpada w jakiś trans, jest całkiem
sam. Zatyka uszka, kiedy głośno gra telewizor.
Okazało się, że nie wychodzą też na wspólne zakupy,
bo Kubuś dostaje jakiś napadów histerii. Pręży się, rzuca na
podłogę.
Decyzja była jedna — konsultacja z psychologiem, bo
to on jest od oceny zachowania. Później wybór gabinetu,
ustalenie terminu wizyty i kontakt z psychologiem. A u niego
długi wywiad z rodzicami, po czym prosty przekaz z ust
„specjalisty” — dziecko jest rozpieszczone, to etap
wymuszania dominacji. Stan jest do opanowania poprzez utrzymywanie
dyscypliny i konsekwencji. Z chwilą, kiedy zacznie
się rzucać na podłogę, krzyczeć — nie zwracać na to uwagi.
Kiedy skończy — posadzić w kącie. Najlepiej na takim „karnym
jeżyku”. Początki będą trudne, ale natychmiast trzeba
dziecko zdyscyplinować. Brak zaleceń dalszej diagnostyki.
Pani stwierdziła i ma rację…
Odczekamy kilka dni — pomyślałam i poszukamy innego
specjalisty. Jeżeli potwierdzi przekaz poprzedniego psychologa,
to zapewne tak jest.
Córka o problemie opowiadała znajomym i w pracy.
Jedna z osób wsłuchała się w relacje Moniki, mamy Kubusia.
— Nie chcę pani martwić i nie mogę nic powiedzieć —
powiedziała córce. — Zachowanie nie świadczy o problemach
tylko natury emocjonalnej. Podam pani numer telefonu
do bardzo dobrego psychologa. On postawi diagnozę.
Warto to sprawdzić.
Dzieci udały się do cudownej pani psycholog, która
w bardzo delikatny sposób wskazywała, że Kubuś może
mieć poważnie zaburzenia ze spektrum autyzmu. Konieczne
są konsultacje z kolejnymi specjalistami: neurologiem,
psychiatrą i obserwacja dziecka przez całą dobę. Rodzice
dostali wytyczne — mieli zapisywać przebieg syna zachowania
w różnych obszarach. Konieczne było opisanie
wszystkich czynności, ruchów, reakcji, gestów, mimiki czy
dźwięków, które z siebie wydaje. Obserwować jego zachowanie
na zmieniające się bodźce – zmiany w otoczeniu,
mieszkaniu, reakcja na nowe twarze. Co go pobudza, a kiedy
się wycisza. A z wynikami od pozostałych specjalistów
ponowna konsultacja z panią psycholog.
O co chodzi, co to jest autyzm? Nie, to tylko podejrzenie
— uspokajałam niespokojne myśli. — Przecież Kubuś
nie ma chorego mózgu. Rozwijał się, mówił i rozumiał. To
przejściowe zachowanie. Kubuś jednak nie zmieniał swojego
zachowania na lepsze. Całkowicie odstąpił od wypowia21
dania prostych słów — „mama”, „tata”, „daj”, „pić”. Wydobywał
z siebie dziwne dźwięki, które były bardzo przykre
dla ucha. Zabawę tolerował tylko w samotności. Równiutko
stawiał samochodziki w rządku, budował wieże z klocków,
układał wszystkie zabawki z ogromną precyzją. Przestawienie
przez inną osobę jego „dzieła” rodziło ogromny
bunt, krzyk i prężenie całego ciała. To były straszne sceny.
W chwilach radości — takie też bywały — cieszył się
całym sobą. Trzepotał rączkami, biegał na paluszkach, kręcił
się w kółeczko, bił sobie brawo, śmiał się, skacząc niczym
piłeczka. Potem powracał do swoich i tylko swoich zajęć,
izolując się od otoczenia. Coraz rzadziej się przytulał, nie
reagował na swoje imię, był całkowicie skupiony nad czynnością,
którą wykonywał. Wypowiadając te dziwne dźwięki
nie patrzył nikomu w oczy, przekazywał swoje emocje jakby
komuś obok.
Po tych obserwacjach, konsultacjach z psychiatrą i neurologiem,
odbyła się kolejna wizyta u pani psycholog.
I stało się. 17 grudnia 2008 roku postawiono diagnozę
tak bolesną i trudną do zaakceptowania — dziecko ma autyzm.
Po wyjaśnieniu, co to zaburzenie, przedstawiono scenariusz
dalszego działania — kontynuowanie prac z Kubusiem,
terapie i intensywne ćwiczenia. To wyzwanie na długie
To samo życie pisze taki scenariusz. Marzymy o przeżyciu
swoich dni z nutą radości i pięknymi chwilami. Kiedy napotykamy
na przeszkody, staramy się omijać wszystko to, co może
zepsuć te chwile szczęścia. Odpychamy drobne kamienie, ale
one zamieniają się w głazy. Widzimy małą górę, idziemy na
jej szczyt, a ona jest coraz wyższa i wyższa. Możemy zawrócić
i poddać się, ale tylko wtedy, kiedy brakuje nam wiary.
Widziałam wokół tyle nieszczęścia. Często zastanawiałam
się, ile człowiek jest w stanie znieść, jak mocno napina
się w nim struna pokory, ile cierpliwości i oddania drugiemu
człowiekowi może nieść inny człowiek? Wiem, że ta
„człowiecza” energia istnieje. Ona nie wygasa. Akumulatorem
jest proste, ludzkie uczucie — miłość. Kiedy ktoś mocno
kocha, odda z siebie wszystko, by ulżyć w cierpieniu kochanej
Wytrwałość i walka o każde szczęśliwe jutro jest mottem
osób dotkniętych osobistymi tragediami. Widok upośledzonych
dzieci z pewnością najbardziej wzrusza, a ich
radość nade wszystko łagodzi ten trud wychowania. Przykładów
wokół nas takiego ludzkiego nieszczęścia jest mnóstwo.
Będąc tylko biernym obserwatorem można jedynie
bardzo współczuć zmęczonej matce, zmęczonemu ojcu,
którzy pchają wózek ze swoim najdroższym dzieckiem, nawet
jeśli to dziecko ma 40 lat. To tony pokory, pracy, ciągłego
dawania siebie…
Rodzice zdrowych dzieci — macie najpiękniejszy dar,
jaki tylko można pozyskać. Mogłoby się wydawać to takie
normalne, czytelne i jasne. I nieważne, czy Jacuś ma rude
włoski, a Ania piękne blond loczki, czy któreś jest pulchne,
a któreś ma krzywe nóżki. Są zdrowe. To jest prawdziwe
szczęście, o którym rodzice dzieci zaburzonych mogą tylko
pomarzyć.