Zapisane sceny z mojego życia, które dzisiaj procentują tą toną wiary, nadziei, pokory i przekonania, że trzeba spadać z ogromnych szczytów, żeby zrozumieć trudne sprawy i nigdy się nie poddać…lekcja życia już od dziecinnych lat…
Zawiłość losu, który krąży niczym zły sen nad moją rodziną jest splotem jakiś przedziwnych , niewyobrażalnych wręcz sytuacji, które osobiście musiałam przeżyć po to pewnie, by dojrzewać do kolejnych dramatów , akceptować sytuacje nagłe z pokorą.
Diagnoza o chorobie Kubusia była niczym ten ostatni cios…rana jest i będzie…trwam dalej. Dramatyczna lektura o genezie AUTYZMU osłabiała mnie z dnia na dzień…osłabiała i obwiniałam siebie zarazem, że Kubuś odziedziczył genetyczną chorobę po najbliższych członkach mojej rodziny.
Walczyłam z tymi myślami w samotności, dziesiątki godzin wczytywałam się w kolejne teksty, żeby to wszystko jakoś zrozumieć.
Mój brat , kiedy skończył lat 20 – chłopak silny, wysportowany- zaczął uskarżać się na bóle głowy….byłam wtedy młodą dziewczynką……między mną i bratem było 11 lat różnicy wieku…. Brat studiował medycynę , a jego marzeniem była specjalizacja –NEUROCHIRURGIA..ot, ironia losu..
Początkowe diagnozy były dość lekkie—-przemęczenie, stres związany z egzaminami,zwyczajna migrena…
Bóle się nasilały, tym samym konieczna była specjalistyczna diagnostyka..kilka tygodni i zapadł WYROK…brat miał guza na móżdżku, guza wielości mandarynki.
Konieczna była natychmiastowa operacja…….to było dzieści lat wstecz , medycyna nie dawała wówczas żadnych gwarancji na przeżycie, słowa „rak” nikt wówczas nie stosował.W tygodniu po zdiagnozowaniu brat trafił do szpitala, a z nim oczywiście moi rodzice. Operacja trwała 16 godzin, lekarze nie dawali szans…żadnych szans.
Rodzice czekali pod salą operacyjną te 16 długich godzin……brat się wybudził z narkozy..żył……
Nigdy nie zapomnę widoku zmęczonej, postarzałej o bodaj 50 lat twarzy rodziców, kiedy na chwilę powrócili do domu, żeby się przebrać, sekundę odpocząć.
Ojca nie poznałam …przez dobę całkowicie posiwiał……myślałam, że przyszedł do domu jakiś starzec, nie – to był mój ojciec….zmęczony, zbolały …całkiem wyłączony z otoczenia. Pamiętam obraz Mamy……Jej oczy…. nie było ich widać wcale…zapuchnięte od słonych łez powieki…….straszna, okropna scena…i moja cisza.Odchodziłam na bok, nie pytałam o nic , tuliłam się do mojej strasznej siostry i w przerażeniu czekałyśmy na słowa rodziców…powiedzieli….Grzesiu żyje…..ale ile dni to potrwa…..wszystko w rękach Boga.
Rozpoczęły się bardzo długie dni i noce bez rodziców, którzy przemiennie przez pół roku czuwali w szpitalu….siostra i ja wiedziałyśmy gdzieś podświadomie, że brat i walka o niego jest ponad wszystko…to bardzo złożony temat…
To był ten pierwszy CUD, który pamiętam….brat po pół roku powrócił do domu….był sparaliżowany, miał niedowład prawej strony , ale żył. Dumy lekarzy w tamtych czasach nie sposób opisać, to był ich osobisty sukces i pewnie ogromna walka podświadoma brata, moich rodziców, nasze modlitwy.
Kolejny rok intensywnej rehabilitacji , brat powracał do zdrowia…lekarze chcieli pójść dalej, sprawdzić w ramach pewnych badań jak on poradzi sobie na studiach..jak będzie chłonął wiedzę jego umysł…. marzenia o neurochirurgii zostały pożegnane.
Profesor, który operował brata protegował, by został przyjęty na studia inżynieryjne, brat ukończył je jako jeden z lepszych studentów…to był kolejny Cud….cud jego i medycyny….która nie dawała wówczas żadnych szans na przeżycie….
Brat zginął tragicznie w wypadku samochodowym, miał 51 lat……
Diagnoza o chorobie Kubusia wobec powyższego tekstu była dla mnie stokrotnie cięższa. Myślałam, że jego schorzenie, ponowne schorzenie mózgu w rodzinie to jakiś zmutowany gen…który przerzucił się na tą moją iskierkę, póki co lekarze tą hipotezę odrzucają.
Tragiczne doświadczenia człowieka zawsze mają jakiś sens…gdybym przeżyła dotychczasowe życie beztrosko , nie byłoby pewnie we mnie tyle sił, pokory i wiary, że stany, w których nagle się znajdujemy są do pokonania…tylko trzeba w ten sukces bardzo mocno wierzyć…ja wierzę, ale to tak bardzo trudne.